Boston i Golden State w finałach NBA

Boston i Golden State w finałach NBA

Ostatecznie to Boston wygrał siódmy decydujący mecz o awansie do finałów NBA. Miami Heat mimo doprowadzenia do remisu nie było wstanie przełamać świetnie grających Celtów i to oni zmierzą się z bardziej doświadczonymi Golden State Warriors, które chętnie wygrają kolejne mistrzostwo potwierdzając, że dynastia z zachodniego wybrzeża dalej żyje i chyba ma się dobrze.

Boston Celtics trafia do finałów pierwszy raz od 2010 roku, kiedy przegrali z Los Angeles Lakers. Był to powolny początek końca tamtej mistrzowskiej ekipy, która jeszcze w 2012 roku zameldowała się w finałach konferencji, a potem przeszła w tryb krótkiej przebudowy, choć trudno mówić tu o dramatach rodem z Filadelfii. Celtowie przez cały okres byli zespołem dążącym do gry w playoffach i chociaż nie potrafili dojść daleko to jednak w ostatnich latach dzięki odpowiedniej budowie zespołu i doborze picków byli w stanie nawet zameldować się w finałach konferencji. Wówczas jednak musieli uznawać wyższość Cavaliers LeBrona Jamesa, co nie jest tak zaskakujące.

Ostatecznie wszystkie składowe ułożyły się w finał. Zespół dysponuje wieloma ciekawymi nazwiskami, potrafił skutecznie opanować Giannis Antetokounmpo dzięki grze obronnej. Marcus Smart twardo broniący dostępu do kosza, poniewierany w każdym meczu wstaje i gra dalej mimo wszelkich urazów. Jayson Tatum oraz Jaylen Brown zaliczyli w rywalizacji z Heat średnio około 25 punktów na mecz. Co ciekawe o ile ten pierwszy zanotował najgorszą średnia ze wszystkich trzech rund (w stosunku do rywalizacji z Nets rzucał cztery punkty mniej na mecz), to Brown właśnie błyszczał w spotkaniach z Miami zdobywając średnio więcej punktów. Jak widać ograniczenie Tatuma przez defensywę zespołu z Florydy nie wystarczyło, aby wygrać.

W przypadku Heat było jeszcze gorzej. Butler notował gorsze liczby, ale nikt nie wsparł go i nie wspiął się na wyżyny umiejętności. Oladipo, czy Herro rzucali o kilka punktów mniej, o Lowrym nie ma co wspominać. Nikt nie był w stanie pociągnąć gry w Heat, a i tak udało się doprowadzić do siódmego starcia. Gra Butlerem przez całe spotkanie nie dziwi patrząc na to jak cały zespół popadł w marazm. W pewnym stopniu Heat wyciągnęło wnioski z poprzedniego sezonu wzmacniając się, a wręcz naśladując ruchy Bucks. Ściągnęli PJ Tuckera, czy doświadczonego rozgrywającego jak Kyle Lowry, ale weterani nie wpłynęli znacząco na sukces, choć udało się odpaść z playoffów w mniej kompromitującym stylu. W przypadku Bostonu powrót Ala Horforda był kluczowy, gdyż center spełnił swoje zadanie w meczu z Bucks, ale też w rywalizacji z Heat dołożył swoją cegiełkę.

Trudno wytypować jednoznacznego faworyta w starciu Warriors – Celtics. Oba zespoły są głodne zwycięstw, awansowały do finału zasłużenie, a w swoich szeregach mają doświadczonych i utalentowanych koszykarzy potrafiących grać pod presją. Dodatkowo zarządzani są przez jednych z najlepszych trenerów w NBA. Znakiem zapytania jest przede wszystkim kwestia porównania rywalizacji w kolejnych szczebelkach. Konferencja Zachodnia w tym sezonie nie wyglądała na zbytnio wymagającą. Każdy zespół z jakim starli się Warriors borykał się z własnymi problemami, albo w zaskakujący sposób pokonał faworytów do walki o finał. Z jednej strony Golden State miało łatwą przeprawę bez dramaturgii i grania niezliczonej liczby spotkań, ale też nie miała szansy na weryfikacje z trudnym rywalem. Boston Celtics wyszarpał sobie awans do finału grając z Nets, Heat, czy Bucks, które przez wielu zaliczane było do faworytów wygrania mistrzostwa. Udoka i spółka mogą czuć się zmęczeni, ale udowodnili swoją klasę deklasując urzędujących mistrzów, czy zespół grający nie tak dawno w finale. Pierwszy mecz powinien rzucić więcej światła.

Fot. Wikipedia